na, a gładka jak zwierciadło toń jego zlewała się łagodnie w oddali ze sklepieniem nieba. Czasem tylko, na owych dwóch błękitach niebios i morza, zaczerniała, nakształt chmurki, smuga szarego dymu; to jakiś parowiec passażerski, przewożący ludzi i towary z wysp Sandwich do Kalifornii, wyrastał zwolna, jak gdyby z pod toni, na krańcu widnokręgu: czasem zabielał żagiel rybackiego skuneru. Czarne pobrzeżne skały wydawały się zdaleka jakby całkowicie pokryte jakiémś olbrzymiém robactwem, poruszającém się i pełznącém nakształt liszek, lśniących od wilgoci porannéj. Byłyto lwy morskie. Niektóre z nich, za zbliżeniem się statku, rzucały w wodę swe cielska, pod których ciężarem fala rozbryzgiwała się w tysiączne rzuty; inne, zwłaszcza stare samce, podnosiły głowy i, otwierając paszcze, witały nas rykiem buhajów; mniejsze o połowę samice szczekały jak stada psów. Rój szarych i białych mew unosił się nad temi ruchliwemi skałami, a wyżéj jeszcze świeciło gorące półzwrotnikowe słońce. Widziany zdala wysoki brzeg piętrzył się wyniosłemi urwiskami, z poza szczytów których wyglądały zielone wierzchołki drzew. Gdzieniegdzie strumień spadał białą jak mleko kaskadą z wysokości kilkudziesięciu stóp. Czasem mignęła chata rybacka, malutka, przylepiona jak chrząszczyk, albo jak skorupa ślimaka do skały. Słowem: byłto śliczny krajobraz morski, pełen prostoty, słońca, powietrza i wody. Podziwiało go ca-
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.
— 147 —