się śmieją, drudzy gniewają na kucharza, trzeci wołają ironicznie na stewartów, że zamało pieprzu. Tymczasem w sali zapala murzyn lampy, obiad się kończy, i wychodzimy znów na pokład.
Na pokładzie zmiana: słońce zachodzi. Niebieskie i białe światło dnia wsiąka w siebie stopniowo złoto i czerwoność: powietrze świeże, trochę słone, przejęte nawskroś zdrowym zapachem ropy morskiéj. Ocean, który przez cały dzień był bez zmarszczek, staje się jeszcze gładszy. Poprostu usypia. Nagle jednak to szklanne przezrocze zaczyna jakby pękać w długie rysy. Rysy te, w kształcie łuków lub krętych linii, to pojawiają się, to nikną; nareszcie powód wyjaśnia się: nad powierzchnią wody spostrzegam czarną trójkątną płetwę, potém drugą i trzecią. Podróżni pokazują je sobie palcami: to żarłacze (rekiny) krążą koło statku.
Wkrótce jest ich coraz więcéj. Nie wiem, igraszka li to, lub gonitwa miłosna? Czasem potworny grzbiet razem z płetwą wychyla się do połowy z wody. Widać go doskonale w czerwonych promieniach zachodu, w których krople wody, spływające ze skrzeli, wyglądają jak krople krwi. Ruchy potworów szybkie, niezmiernie ciche, nie burzą wody, płetwy rozcinają gładką powierzchnię, tworzą się rysy, które zagładzają się natychmiast i wszystko się uspakaja.
Jeden z nich przewraca się nagle na bok, nie daléj jak o trzydzieści kroków od statku. Widzę
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/160
Ta strona została uwierzytelniona.
— 150 —