tarniami. Majtkowie krzyczą zwykłe żałośne: ooo—ho! ciągnąc linę. Daje się uczuć wstrząśnienie. To statek otarł się już o palisadę. Z warfu łapią rzuconą linę i okręcają ją koło słupa. Jeszcze jedno słabsze wstrząśnienie: stajemy.
— Co to za miasto — pytam.
— Monterey.
Wagony czekające na warfie zabierają passażerów i towary. Okręt wyładował co miał wyładować, potém odpoczywamy jeszcze godzinę. Warf wyludnia się powoli; nasz pokład także. Podróżni, którzy daléj jadą, idą spać do kajut. Wkrótce zostaje na pokładzie tylko dwóch: jakiś ksiądz meksykański i ja. Ksiądz chodzi spokojnym krokiem i, poglądając na gwiazdy, mówi pacierz; ja siedzę na ławce i patrzę na światła migające zdala w oknach domów.
Skończywszy pacierze, ksiądz zbliża się do mnie.
— Bonita noche! (piękna noc) — mówi zcicha, jakby się obawiał spłoszyć jéj urok.
Skłaniam głowę na znak potwierdzenia, ale nie mam ochoty do rozmowy, więc ksiądz powraca do modlitwy:
Ave stella....
— Z lądu wiatr przynosi zapach kwitnących pomarańcz i heliotropów, a woń ta miesza się z zapachem morskim. Powoli światła w oknach gasną, ksiądz idzie spać. Na pokładzie zostaje sternik, kręcący kołem na przodzie statku, dwóch maj-
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/163
Ta strona została uwierzytelniona.
— 153 —