tków, i ja. Po godzinie wyruszamy naprzód. Mijamy pasmo gór leżące tuż nad brzegiem. Daléj pobrzeże rozpłaszcza się i ciągnie się ławicami piasku aż do Santa-Inez. W téj części step przeważa nad górami. O ile mogę dojrzeć w nocy, kraj jest pusty i nie widać ani drzew, ani mieszkań ludzkich. Siedzę na pokładzie bo mi się nie chce iść spać, a nie spędza mnie z mego nocnego siedliska ani wiatr, ani zimno. Noc jest cicha, ciepła, pogodna; ocean ciągle gładki. Księżyc rzuca nań jedną smugę światła, potężna gwiazda Venus drugą. Coraz ciepléj. Powoli przychodzi mi na myśl kraj rodzinny. U nas teraz zima, robi się właśnie ranek: może mroźny, ale różowy ranek. Wioski zasypane śniegiem: dachy białe, sine dymy z kominów wznoszą się prosto ku górze; po ogrodach gałęzie zasute szronem rysują się nieruchomo i milcząco; przed chałupami skrzypią zamarzłe żórawie studzienne, a stada wron łopotaniem skrzydeł i zwykłem: „kra! kra!” budzą tych, co jeszcze śpią. Obraz znany wam dobrze, ale z nad brzegu drugiego oceanu patrzy się nań przez ów wiersz Mickiewiczowski:
„........ty jesteś jak zdrowie!“
Przesiedziałem na pokładzie całą noc. Potém jeszcze upłynęła doba, i wreszcie zawinęliśmy do Santa-Monica, zkąd kolej idzie do poblizkiego Los-Angelos.
∗ ∗
∗ |