wille, które pięknością mogłyby rywalizować z włoskiemi. Zwolna jednak okolica staje się coraz dzikszą. Roślinność niknie stopniowo, ustępując miejsca skałom. Brak wody nie pozwala tu rozwinąć się jakiemukolwiek życiu organicznemu. Pociąg poczyna biedz wśród amfiteatrów nagich skał, które, ciągnąc się półkolami wzdłuż drogi, zdają się nie mieć końca. Widać tylko skały i niebo. Spojrzysz na prawo lub na lewo w gardło canionu, widzisz kamienną pustą galeryę, przed tobą kamienna galerya, za tobą także. Pociąg leci jakby wśród umarłych miast. Gwałtowny oddech lokomotywy, hurkot kół, zdwojony echem, są jedynemi głosami wśród panującéj tam ciszy. Tu ludzi nigdy nie będzie; niéma i żadnych innych żywych istot: pusto! głucho!
— Czy to Mohave — pytam jadącego ze mną skwatera.
— Nie — odpowiada — Mohave to pustynia.
— A toż nie pustynia?
Tymczasem upływa godzina, dwie, droga nie zmienia się. Ciągle też same amfiteatra skalne, też same półkola skał, jedne podobne do drugiego: kamień, kamień.... Porzucam więc okno wagonu, tembardziéj że poczyna być ciemno.
Nazajutrz rano, pociąg zatrzymał się na małéj stacyi, tuż nad granicą Mohave. Stacyę tę składało kilka domów stojących bez osłony na nagim stepie, więc zwykły pomalowany bronzowo domek
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/167
Ta strona została uwierzytelniona.
— 157 —