ści jéj położonéj bliżéj oceanu. Na piaskach jednak rosną w tych miejscach tak zwane palmetty, które Pero nazwał lasem umarłym, a które mieliśmy nazajutrz świtaniem zobaczyć.
Tymczasem stanęliśmy na nocleg. Pero uwiązał konie przy zaostrzonym kołku, który zatknął w szczelinę ziemną, potem dał im pić i jeść, a gdy poczęły chrupać twarde kukuryziane ziarna, i my wzięliśmy się do naszych zapasów. Napiwszy się wody z wódką, Pero począł żuć swoje wyschłe na słońcu obrzydliwe wiewiórki, ja zaś raczyłem się bananami. Po posiłku, gdy zresztą zciemniało zupełnie, podłożywszy kulbaki pod głowy, położyliśmy się spać. Tymczasem gwiazdy weszły na widnokrąg, a wielki czerwony księżyc ukazywał się zwolna na skraju stepu. Potém, blednąc coraz bardziéj, żeglował wyżéj i wyżéj po niebie. Zrobiło się tak widno, że na kilkadziesiąt kroków mogłem dostrzedz czarną siatkę rozpadlin. Zauważyłem przytém, że w niektórych miejscach ziemia tak była zbita, twarda, że promienie księżyca odbijały się od niéj jak od polerowanéj powierzchni. Zresztą nie było na czém oprzéć wzroku ani uwagi. W dali tenże sam step. Miejscami znowu nieznaczne wklęsłości, oświecone niepewném światłem księżyca — i nakoniec takież same kępy łodyg, w których wiatr smutno szeleścił.
Ta pustka i bezprzedmiotowość ma jednak swój urok, ale to dziwny jakiś urok bez treści. Tu, mó-
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/177
Ta strona została uwierzytelniona.
— 167 —