dów i jeźdzców zapatrzonych w niebo; tu palmetty sterczą zawsze bezduszne, straszne, milczące.
A jednak i Mohave ma teraz swoje odgłosy przerywające wieczną ciszę. Wyszedłem właśnie na kraniec lasu do Pera i koni, gdy usłyszałem ten odgłos z pustyniowéj oddali. Z początku byłto niby szmer cichy, potém coraz głośniejszy, bliższy; stopniowo zmieniał się w łoskot, potém usłyszeliśmy bicie dzwonu, potém świst, a raczéj ryk pary. Pero wpatrzył się w dal smętnych kolumn i rzekł:
— Wielkie wozy białych.
Tymczasem odgłos zbliżył się, doszedł do zenitu, i nagle ujrzeliśmy pociąg wypadający z lasu. Dziwny to był widok na téj pustyni. Tłoki maszyny, widziane z daleka, poruszały się z szybkością, jakby nogi jakiegoś potworu; paszcza jego ziała kłębami dymu. Była w tém jakaś niepojęta siła, jakaś wściekłość: cały pociąg wydawał się jak olbrzymie zwierzę, goniące na oślep za łupem. Nie biegł, ale rwał naprzód, jak wicher albo huragan. Przeleciał nakształt jakiegoś piekielnego korowodu, dysząc, dzwoniąc i hucząc, wpadł na równiny stepowe, i leciał daléj, aż znikł wreszcie w stepach, w kierunku Los-Angelos.
— Biali nie lękają się Mohave! — ozwał się Pero.
I miał słuszność. Kto wie, co za lat kilka lub kilkanaście stanie się z temi obszarami i z samym umarłym lasem. Kto wie, czy biali nie wytną drzew
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/193
Ta strona została uwierzytelniona.
— 183 —