wieki, wyniosłe, poszczerbione na szczytach, pokryte pękami zieleni, a ciche, wydają się skałami, otaczającemi jakąś dolinę górską. Stada kawek, przelatujące z wrzaskiem z jednego grzbietu muru na drugi, dopełniają złudzenia. Szczątki sklepień, przerzucanych ze ściany na ścianę, lub zwieszonych w powietrze, ogromne złamy kamienia porozpraszane bezładnie, przypominają fantazyę przyrodzenia. Chwilami zdawało mi się, że jestem w górach, w jakimś kanionie amerykańskim. Głucho tu téż także, jak w górach, przestrono i pusto, kawki tylko krzyczą, ale szum miasta nie dochodzi wcale. Jednakże to dzieło rąk ludzkich! to łaźnie Karakalli! W kątach murów leżą jeszcze szczątki posągów, tułowy i głowy, a tam, gdzie trawa i wrzos nie pokrywają gruntu, odsłania się oczom najpyszniejsza mozaikowa posadzka, układana w kwiaty, zwierzęta i ludzi. Obszedłem wszystkie komnaty; po jakichś szczątkach schodów wydostałem się na zrąb wewnętrznéj ściany, zkąd oczyma mogłem ogarnąć lepiéj całość. Ogrom jéj przechodzi stanowczo nasze pojęcia o budowlach ludzkich; dzieło to zupełnie przyrody! naokoło skały i skały! Ale okruchy cegieł poczęły się wysuwać z szelestem z pod nóg moich; trzeba było zejść, tembardziéj, że i słońce jęło zachodzić. Ostatnie jego promienie rzucały złote blaski na owe szczyty sterczące; stada kawek poszły spać, niebo czerwieniło się coraz więcéj; wreszcie głos stróża, rozlegający się
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/216
Ta strona została uwierzytelniona.