wyciągał coraz dalej przed siebie, macając jednostajnym, okropnym ruchem po tapczanach, jakgdyby szukał, gdzie jest ta żywa ludzka dusza, po którą przyszedł.
— Jezusie, Maryjo!... — krzyknął Lipiecki.
— Śmierć! śmierć!...
I w tej chwili jeszcze jedna, jasna, jak błyskawica, myśl rozświeciła mu krzepnący mózg, że to nie polska śmierć przy jasnem ognisku domowem, przy spłakanych twarzach, przy gromnicy i litanii, ale obca, czarna i lodowata pruska śmierć, która dławi człowieka tak niemiłosiernie, jak kat, i która jest zagubą bez nadziei, i nocą bez światła, i otchłanią bez Boga.
Więc w ostatniej toni i rozpaczy zwrócił jeszcze spojrzenie ku obrazowi i począł wołać gasnącym już i przerywanym przez śmiertelną czkawkę głosem:
— Panienko Najświętsza!!...
— Ratuj!...
— O rety!...
— Ratuj!...
Czarne, straszne ręce szukały już na najbliższym tapczanie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Ale wówczas stało się coś takiego, czego żadne ludzkie słowa dobrze nie wypowiedzą.
Płomyk od lampki przed obrazkiem oderwał,