Przybywszy do Ameryki we wrześniu roku 1849 — mówił kapitan — znalazłem się w Nowym-Orleanie, który wówczas był jeszcze miastem nawpół francuskiem, stamtąd zaś udałem się w górę Mississipi, do jednej wielkiej plantacyi cukrowej, gdzie znalazłem pracę i dobre wynagrodzenie. Ale, że byłem naonczas młody i przedsiębiorczy, przykrzyło mi się siedzenie na miejscu i piśmienna robota; porzuciłem ją więc wkrótce a natomiast rozpocząłem życie leśne. Mnie i moim towarzyszom upłynęło w ten sposób kilka lat wśród jezior luizyańskich, krokodylów, wężów i moskitów. Utrzymywaliśmy się z polowania i rybołóstwa, a od czasu do czasu spławialiśmy wielkie partye drzewa po rzece, aż do Orleanu, gdzie nam płacono za nie niezłe pieniądze. Wyprawy nasze sięgały częstokroć stron bardzo odległych. Zapuszczaliśmy się aż do krwawego Arkanzasu (Bloody-Arcansas), który, dziś jeszcze mało zamieszkany, wtedy był zupełnie prawie pusty. Takie życie, pełne trudów i niebezpieczeństw, krwawych zajść z piratami na Mississipi i z Indyanami, których pełno jeszcze było w Lui-