szkańców sąsiednich mniejszych miast: Westminister, Orange i Los Nietos. Ulica „Pomarańcz“ bywa wówczas tak zapchana wozami i powozikami najrozmaitszych kształtów, że niepodobna się przecisnąć. Cały wielki świat „setlerski“ staje, jak jeden mąż. Młode, zgrabniutkie miss, z jasnemi grzywkami na oczach, powożąc z kozłów, rozjeżdżają z wdziękiem ludzi po ulicach, szczebiocą i szczerzą ząbki; hiszpańskie senoritas z Los Nietos rzucają długie powłóczyste spojrzenia z pod tiulowych zasłon; zamężne damy z okolicy, ubrane według ostatniej mody, z dumą wspierają się na ramionach ogorzałych farmerów, którym za cały strój służą obdarte kapelusze, rypsowe pantalony i flanelowe koszule, zaścięgnięte w braku krawatów na hetkę i pentelkę.
Wszystko to wita się, nawołuje, ogląda bacznem okiem stroje, o ile są „very fashionable“, i obgaduje potrochu.
Wśród powozików zasypanych kwiatami i wyglądających jak wielkie bukiety, harcują na mustangach młodzi ludzie i przechylając się z wysokich kulbak meksykańskich, zaglądają ukradkiem pod kapelusze dziewicze. Półdzikie konie, przerażone hukiem i gwarem, toczą krwawemi oczyma, wspinają się i kwiczą, ale dzielni jeźdźcy nie zdają się nawet zwracać na to uwagi.
Wszyscy rozmawiają o „the greatest attraction“ czyli o szczegółach przedstawienia wieczornego, które świetnością ma przejść wszystko, co dotąd widziano. Istotnie olbrzymie afisze donoszą o cudach prawdziwych. Sam dyrektor Hirsch, „artysta na bacie“, ma dać koncert z najsroższym ze znanych dotąd lwem afrykańskim. Lew
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.