Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.
—  190  —

tygodni już sypiało wraz z rodzicami pod arkadą mostu: wszyscy zaś żywili się tylko tem, co na ulicach znaleźli. Później też wzięto ich do szpitali i niewiadomo, co się z nimi stało. Drugiej rodzinie również źle się działo, a nawet gorzej jeszcze, bo ojciec pił. Marysia ratowała kobietę, póki mogła, ale teraz sama potrzebowała poratowania.
Mogli wprawdzie oboje z ojcem udać się do kościoła polskiego do Hoboken. Ksiądzby przynajmniej dał innym o nich znać, lecz alboż wiedzieli, czy jest jaki kościół lub jaki polski ksiądz; alboż mogli się z kim rozmówić, kogoś zapytać? W ten sposób każdy wydany cent był dla nich jakby stopniem po wschodach, prowadzących w otchłań nędzy.
Siedzieli w tej chwili, on przy piecyku, ona na słomie. Upłynęła jedna godzina i druga. W izbie robiło się coraz ciemniej, bo choć to było w południe, ale mgła wstawała z wody, jako zwyczajnie wiosenną porą, mgła ciężka, przejmująca. Mimo że na dworze było już ciepło, oboje drżeli w izbie od chłodu; wreszcie Wawrzon stracił nadzieję, żeby co znalazło się w popiele.
— Maryś — rzekł — nie mogę już wytrzymać i ty nie wytrzymasz; pójdę na wodę drzewa nałapać: napalewa choć w piecu, a może znajdę co zjeść.
Nie odrzekła nic, więc poszedł. Nauczył się już chodzić do portu i wyławiać kawałki desek od pak i skrzyń okrętowych, które woda na brzeg wyrzuca. Tak robią wszyscy, którzy nie mają za co węgla kupić. Często go tam poszturchali przy tym połowie, ale często nie; czasem trafiało się znaleźć i co do zjedzenia, jakie resztki