ślał jak będą jedli, jak jutro znów będzie chodził koło wozów, a o pojutrze nie myślał w tej chwili, bo był zbyt głodny. Ujrzawszy zdaleka dziewczynę stojącą na bruku przed domem, zdziwił się mocno i przyśpieszył jeszcze kroku.
— A ty tu czego stoisz?
— Gospodarz wygnał nas tatulu!
— Wygnał?!
Drzewo chłopu wypadło z rąk. Tego już było nadto. Wygnać ich w tej chwili, gdy było drzewo i kartofle! Co teraz zrobią, gdzie je upieką, czem się pożywią, dokąd pójdą? Za drzewem grzmotnął Wawrzon i czapkę w błoto. „Jezu! Jezu!“ okręcił się naokoło, otworzył usta, spojrzał błędnie na dziewczynę i powtórzył jeszcze raz:
— Wygnał?...
Potem niby chciał gdzieś iść, ale zawrócił zaraz, a głos jego stał się głuchy, chrapliwy i groźny, gdy rzekł znowu:
— Czemuś go nie prosiła, ciemięgo?
Ona westchnęła.
— Prosiłam.
— Pod nogi go podjęłaś?
— Podjęłam.
Wawrzon znowu okręcił się na miejscu jak robak, którego ktoś przekłuje. Zrobiło mu się w oczach ciemno zupełnie.
— Bogdajeś zmarniała! — krzyknął.
Dziewczyna spojrzała na niego boleśnie.
— Tatulu! cóżem ja winna?
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/202
Ta strona została uwierzytelniona.
— 196 —