Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/203

Ta strona została uwierzytelniona.

— Stój-no tu, ani się rusz. Pójdę ja go prosić, żeby choć gajdoki dał upiec.
Poszedł. Po chwili w sieni dał się słyszeć hałas, tupotanie nóg, podniesione głosy, a potem na ulicę wyleciał Wawrzon, pchnięty widocznie silną ręką.
Chwilę stał, potem rzekł do dziewczyny krótko:
— Pójdź.
Schyliła się po węzełki, by je zabrać. Były dość ciężkie jak na jej wyczerpane siły, ale on jej nie pomógł, jakby zapomniał, jakby nie widział, że dziewczyna zaledwie je udźwignąć może.
Poszli. Dwie tak nędzne postacie, starca i dziewczyny, zwracałyby uwagę przechodniów, gdyby ci przechodnie mniej byli przyzwyczajeni do widoków nędzy. Dokąd mogli iść? W jaką jeszcze ciemność, w jaką jeszcze niedolę, w jaką jeszcze mękę?
Oddech dziewczyny stawał się coraz trudniejszy, cięższy; zachwiała się na nogach raz i drugi, wreszcie rzekła z prośbą w głosie:
— Tatulu! weźta szmaty, bo już nie mogę.
On jakby się zbudził ze snu.
— To je rzuć!
— Dyć się przydadzą.
— Nie przydadzą się.
Nagle ujrzawszy, że dziewczyna się waha, krzyknął z wściekłością:
— Rzuć, bo cię zabiję!
Tą razą usłuchała przestraszona, i poszli dalej. Chłop kilka razy powtórzył jeszcze:
— „Kiej tak, to niech tak będzie! — potem umilkł,