Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/210

Ta strona została uwierzytelniona.

nogą deski rusztowania, znowu otaczają ją ramiona: ale ramiona ojca, nie kata, i głowa pada na pierś ojcowską.
Ocknąwszy się z omdlenia, spostrzegła, że leży spokojnie przy ojcu; ale choć było ciemno, dojrzała że leży krzyżem i że szlochanie głuche, żałosne, wstrząsa nim i rozrywa mu pierś.
— Maryś — ozwał się wreszcie przerywanym przez łkanie głosem — odpuść mi, dziecko...
Dziewczyna poszukała po ciemku jego rąk i przytuliwszy do nich swoje biedne usta, wyszeptała:
— Tatulu! niech wam tak Pan Jezus odpuści, jako ja odpuszczam...
Z bladej jasności, która od niejakiego czasu świtała na horyzoncie, wynurzył się księżyc wielki, pogodny, pełny, i znowu stało się coś dziwnego. Oto Marysia ujrzała, jak od księżyca odrywają się całe roje małych aniołków, jakby pszczółek złotych, i spływają po promieniach aż do niej, szeleszcząc skrzydełkami, kręcąc się, wijąc i śpiewając dziecinnymi głosami:
— Dziewczyno umęczona, spokój tobie! ptaszyno licha, spokój tobie! kwiatku polny, cierpliwy i cichy, spokój tobie!
Tak śpiewając, potrząsały na nią kielichy lilii białych i małe srebrne dzwoneczki, które dzwoniły:
— Sen tobie, dziewczyno! sen tobie! sen! sen! sen!
I zrobiło się jej tak dobrze, jasno, spokojnie, że usnęła naprawdę.
Noc mijała i jęła blednąć. Dniało. Świtanie pobieliło wodę. Maszty i kominy zaczęły się wychylać z cie-