Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/239

Ta strona została uwierzytelniona.

Wicher wyrywał te płonące liście, niósł je jakby ptaki ogniste, dalej i dalej.
Hickory pękały z hukiem armatnim w płomieniach. Czerwone węże ognia wiły się po smolnem podszyciu puszczy. Syczenie, szum, trzask gałęzi, głuche huczenie ognia, pomieszane z wrzaskiem ptactwa i rykiem zwierząt napełniały powietrze, niebotyczne drzewa chwiały się, niby płomienne słupy i kolumny. Poprzeplatane na skrętach liany odrywały się od drzew i, kołysząc się strasznie, niby jakieś szatańskie ramiona, podawały skry i ogień od drzewa do drzewa. Niebo zaczerwieniło się, jakby w niem drugi był pożar. Zrobiło się widno, jak w dzień. Potem wszystkie płomienie zlały się w jedno morze ognia i szły przez las jakby tchnienie śmierci lub gniew Boży.
Dym, upał i woń spalenizny napełniły powietrze. Ludzie w taborze, choć im nie groziło niebezpieczeństwo, zaczęli krzyczeć i nawoływać się wzajemnie, gdy nagle od strony pożaru pokazał się w skrach i blasku Czarny Orlik. Twarz miał okopconą dymem i groźną. Gdy go otoczono kołem oparł się o karabin i rzekł:
— Nie będziecie karczowali. Spaliłem bór. Jutro będziecie mieli z tej strony pola, ile kto wstrzyma. Potem zbliżywszy się do Marysi, rzekł:
— Musisz być moją, jakom jest ten, który spalił bór. Kto tu ode mnie mocniejszy?
Dziewczyna zaczęła drżeć na całem ciele, bo łuna świeciła w oczach Orlika i cały wydał jej się strasznym...