Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/250

Ta strona została uwierzytelniona.

szały się, jak czerwone nogi jakiegoś wielkiego robaka. Marysia poczęła krzyczeć rozpaczliwie.
— Hej, Smith! — ozwał się po angielsku jakiś głos. — Niech mnie powieszą, jeśli nie słyszałem wołania o pomoc, i jeśli nie słyszę znowu.
Za chwilę silne ręce przeniosły Marysię do czółna, ale Orlika w tem czółnie nie było.
W dwa miesiące potem, Marysia wyszła ze szpitala w Little-Rock i za pieniądze zebrane przez dobrych ludzi pojechała do Nowego Yorku.
A pieniędzy tych nie było dość. Część drogi musiałaby robić piechotą, jednakże mówiąc już trochę po angielsku, umiała wyprosić sobie u konduktorów, że ją zabierali darmo. Wielu ludzi miało litość nad tą biedną, schorowaną, zczerniałą dziewczyną, o wielkich niebieskich oczach, podobniejszą do cienia niż do człowieka, i żebrzącą łzami o miłosierdzie. Nie ludzie też znęcali się nad nią, ale życie i jego warunki. Co w tym amerykańskim wirze i w tym olbrzymim „businessie“ miał robić ten polny kwiatek lipiniecki? jak sobie radzić? Wóz też tamtejszy musiał przejechać przez nią i zgnieść jej wątłe ciało, jak każdy wóz przejeżdża po kwiatach, co na jego drogę padły...
Wychudła, drżąca z osłabienia ręka targnęła za dzwonek przy Water-Street w Nowym-Yorku; to Marysia szła szukać pomocy u starego pana, rodem z pod Poznania.
Otworzył jej obcy jakiś, nieznany człowiek.
— Mister Złotopolski w domu?
— Kto to jest?