kłopotu. Ale jest w tem i coś innego. Przypuść pan, że ja jestem istota próżna, pełna miłości własnej kobiecej, pełna drobiazgowej zawiści i zazdrości. Otóż malowałeś pan portrety pani Zofii i Heleny, jak chcę mieć swój także. Tego się kobietom nie odmawia. Sława pana dochodzi mnie ze wszystkich stron, naokoło słyszę słowa: nasz wielki, nasz mistrz! Towarzystwa rozrywają pana; Bóg wie ile piersi podnosi się za tobą westchnieniem, wszyscy mogą mieć dzieła twoje, wszyscy mogą zbliżać się do pana, widzieć go, szczycić się jego znajomością, ja tylko jedna, towarzyszka lat dziecinnych, dawna znajoma, ja tylko, jedna, jak wyklęta...
Pani Jadwigo!...
A! nazwałeś mnie pan po imieniu! Dziękuję i przepraszam bardzo! To miłość własna kobieca, nic więcej: proszę się nie lękać — to moje nerwy! Widzi pan, jak niebezpiecznie jest mnie rozdrażniać. Czasem bywa mi bardzo samotnie... więc potem jestem nieznośna. Ale jużem spokojna. Zresztą daję panu trzy dni czasu do namysłu. Jeśli pan nie zechce przyjść, proszę mi odpisać... (Śmiejąc się smutno). Tylko ostrzegam, że jeśli pan ani przyjdzie, ani odpisze, rozgadam na wszystkie strony, że się pan mnie boi i tem uspokoję moją miłość własną. Tymczasem, przez wzgląd na moje nerwy, ani słowa więcej o odmowie, ani słowa, panie Leonie. Ja jestem trochę chora, a więc grymaśna...