Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/273

Ta strona została uwierzytelniona.
—  267  —

wy, choćby ta niedola krzyknęła za nim: to twoja wina...

Leon

Moja wina...

Jadwiga

O! nie marszcz pan brwi i nie zaciskaj ust. (Składając ręce). Ja nie chcę panu robić wymówek... Przebaczyłam dawno, a teraz ja, wietrznica, którą ludzie widzą wesołą i śmiejącą się, taka biedna jestem, naprawdę, że nawet siły nie miałabym do nienawiści...

Leon

Pani! Dosyć... Słuchałem dziejów twoich... nie doprowadzaj mnie do tego, bym ci powiedział moje. Gdybyś ich wysłuchała, większy jeszcze ciężar padłby ci na ramiona...

Jadwiga

Nie! nie! Mogliśmy być szczęśliwi i... nie jesteśmy. To wina obojga. Jaka rozpacz pomyśleć, że rozstaliśmy się o jedno nic, o jeden wyraz nieuważny, a rozstali na zawsze... (zasłania twarz rękami)... bez nadziei, bez ratunku.

Leon

Ten wyraz dla ciebie, pani, był niczem, ale ja go pamiętam dotąd... mózgiem i sercem... Nie byłem wówczas, czem dziś jestem: byłem ubogi nieznany i całą moją przyszłością, celem, bogactwem byłaś ty pani!