sty, aby je nam oddać do Warszawy, Mirza zaś wyjechał za drzwi na ogromnym psie, który przed chwilą wszedł do pokoju. Zostałem z Hanią sam na sam. W oczach kręciły mi się łzy, z ust wydzierały mi się gwałtem czułe i gorące słowa. Nie miałem zamiaru wyznać, że ją kocham, ale parło mnie, żeby jéj powiedzieć coś takiego jak: moja droga, ukochana moja Haniu! i ucałować przytém jéj ręce. Była to jedyna sposobna chwila do takiego wybuchu, bo przy ludziach, choć mogłem to uczynić bez zwrócenia czyjéjkolwiek uwagi, alebym nie śmiał. Chwilę tę jednak zmarnowałem najhaniebniéj. Już, już zbliżyłem się do niéj, już wyciągnąłem ku niéj rękę, ale uczyniłem to jakoś niezgrabnie i nienaturalnie, takim nie swoim głosem wyrzekłem: „Haniu!“ że cofnąłem się natychmiast i umilkłem. Miałem ochotę się spoliczkować. Tymczasem sama Hania zaczęła:
— Mój Boże, jak to smutno będzie bez panicza!
— Przyjadę na Wielkanoc — odpowiedziałem szorstko, nizkim, nie swoim basem.
— A do Wielkanocy tak daleko.
— Wcale nie daleko — mruknąłem.
W téj chwili wpadł Mirza, a za nim ojciec mój, ksiądz Ludwik, pani d’Yves i jeszcze kilkoro ludzi. Wyrazy: siadać! siadać!“ zabrzmiały mi uszach. Wyszliśmy wszyscy na ganek. Tu ojciec, ksiądz Ludwik, brali mnie po kolei w ramiona. Gdy przyszła koléj żegnania się z Hanią, miałem niepohamowaną ochotę porwać ją w objęcia i ucałować po dawnemu, ale nie zdobyłem się i na to.
— Bądź zdrowa, Haniu! — rzekłem podając jéj rękę, a w duszy płakało mi sto głosów i sto najczulszych pieszczonych wyrazów na ustach.
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t. 1.djvu/056
Ta strona została uwierzytelniona.