Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t. 1.djvu/070

Ta strona została uwierzytelniona.

biuścik i dwoje jasnych oczu przysłoniętych ręką, wpatrujących się z pomroki w jasność dzienną. Mirza wpadł natychmiast do sieni, ja zaś siadłszy na bryczkę stojącą tuż obok niéj, usłyszałem jakieś szepty i pewne odgłosy, bardzo podobne do odg’osu pocałunków. Poczém wyszedł Mirza, zarumieniony, pół śmiejący się, pół wzruszony i usiadł obok mnie. Woźnica zaciął konie, mimowo i obaj z Mirzą spojrzeliśmy w okienko; twarzyczka Józi znowu swieciła między kwiatkami; chwila jeszcze: wysunęła się rączka z białą chustką; jeszcze jeden znak pożegnalny i bryczka wytoczyła się na ulicę, uwożąc mnie i śliczny ideał biednéj Józi.
Ranek był wczesny bardzo, miasto jeszcze spało; różowe światło zorzy biegało po oknach uśpionych kamienic; gdzieniegdzie tylko ranny ptaszek, przechodzień budził krokami uśpione echo; gdzieniegdzie stróż zamiatał ulicę: czasem zaturkotał wózek z warzywem ciągnący ze wsi na targ miejski. Zresztą cicho było a jasno, a powietrzno a rzeźwo, jako zwyczajnie w letnim poranku. Maleńka bryczuszka nasza, zaprzężona w cztery bachmaty, podskakiwała na bruku, jak ciągnięty na sznurku orzeszek. Wkrótce oblał nasze twarze rzeźwy i chłodny powiew rzeki, zatętniał most pod kopytami koni i po półgodzinnej jeździe byliśmy za rogatkami wśród pól obszernych i zbóż i lasów.
Szeroko piersi nasze oddychały przepyszném powietrzem poranku, a oczy pasły się okolicą. Ziemia budziła się ze snu; perlista rosa wisiała na mokrych liściach drzew i lśniła na kłosach zbóż wszelkich. W żywopłotach kręciły się wesoło ptaszki gwarnym świegotem i ćwirkaniem witając dzień śliczny. Las i łąki