— Kto taki?
— Selim Mirza.
Ojciec skrzywił się.
— Ach! Mirza! Ale ty musisz być silniejszy.
— To téż to jedno, co pozwala mi się z nim trzymać. No, ale przecież z Selimem nie pobijemy się nigdy.
— Ej! różnie to bywa — odpowiedział mój ojciec.
Po obiedzie dnia tego, siedliśmy wszyscy w obszernym, winem obrośniętym ganku, z którego widok był na ogromny dziedziniec i w dali na cienistą drogę, sadzoną lipami. Pani d’Yves robiła szydełkiem obrus do kaplicy, ojciec i ksiądz Ludwik palili fajki, popijając czarną kawę, Kazio kręcił się przed gankiem, goniąc oczyma zwroty powietrzne jaskółek, do których miał ochotę strzelać kulami, a do których ojciec strzelać mu nie pozwolił, my zaś z Hanią oglądaliśmy przywiezione przezemnie rysunki i jak najmniéj myśleliśmy o rysunkach: przynajmniéj dla mnie służyły one tylko do ukrywania przed innemi spojrzeń, jakie rzucałem na Hanię.
— Cóż, a jakże tam znalazłeś Hanię? zbrzydła ci bardzo, panie opiekunie? — spytał mnie ojciec, spoglądając żartobliwie na dziewczynkę.
Zacząłem nader pilnie wpatrywać się w rysunek i odpowiedziałem z poza papiéru.
Nie powiem, ojcze, żeby zbrzydła, ale wyrosła i zmieniła się.
— Już mi pan Henryk robił o te zmiany wyrzuty — wtrąciła swobodnie Hania.
Podziwiałem jéj odwagę i przytomność: ja byłbym o tych wyrzutach tak swobodnie nie wspominał.
— Cotam, czy zbrzydła, czy wyładniała — rzekł ksiądz Ludwik — ale uczy się i szybko i dobrze. Niech madame powié, jak prędko nauczyła się po francuzku?
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t. 1.djvu/085
Ta strona została uwierzytelniona.