— Mylisz się, Haniu, jeśli sądzisz, że ty jesteś powodem. Będę skakał dla własnéj przyjemności.
To mówiąc, mimo protestacyi wszystkich z wyjątkiem ojca, siadłem na koń i stępo ruszyłem w lipową aleę. Franek otworzył bramę i zamknął ją za mną natychmiast. Miałem gorycz w duszy i skakałbym przez te sztachety, choćby jeszcze dwa razy były wyższe. Ujechawszy ze trzysta kroków, zwróciłem konia i puściłem go kłusem, który natychmiast zmieniłem w galop.
Nagle spostrzegłem, że siodło chwieje się podemną.
Stało się jedno z dwojga: albo popręg nadpękł w czasie poprzedniego skoku, albo Franek rozluźnił go koniowi dla odetchnienia i przez głupotę, czy może przez zapomnienie, nie ostrzegł mnie o tém dość wcześnie.
Teraz już było zapóźno. Koń w największym pędzie zbliżał się do sztachet, ja zaś nie chciałem go już cofać. Zabiję się, to się zabiję! myślałem sobie. Ogarnęła mnie jakaś rozpacz. Ścisnąłem konwulsyjnie boki konia: wiatr świszczał mi w uszach. Nagle sztachety błysnęły mi tuż przed oczyma, machnąłem śpicrutą, uczułem się uniesiony w powietrze, o uszy obił mi się krzyk z ganku, w oczach mi pociemniało i... po chwili ocuciłem się z omdlenia na gazonie.
Zerwałem się na równe nogi.
— Co się stało? — zawołałem. — Zleciałem? Zemdlałem.
Koło mnie stał ojciec, ksiądz Ludwik, Selim, Kazio, pani d’Yves i Hania blada jak płótno, ze łzami w oczach.
— Co ci jest? co ci jest? wołano ze wszystkich stron.
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t. 1.djvu/091
Ta strona została uwierzytelniona.