Okna sali bawialnéj były oświecone, dochodził przez nie dźwięk fortepianu. Oddałem konia Frankowi i wszedłem do sali. To Hania grała jakąś piosenkę któréj nie znałem: grała sobie, fałszując z całém zaufaniem dyletantki melodyą, bo niedawno się zaczęła uczyć, ale aż nadto wystarczająco, aby zachwycić o wiele więcéj rozkochaną niż muzykalną moją duszę. Gdy wszedłem, uśmiechnęła się do mnie nie przestając grać, ja zaś rzuciłem się na fotel stojący naprzeciwko i począłem na nią patrzeć. Przez pulpit widać było jéj spokojne, pogodne czoło i regularnie narysowane brwi. Powieki miała spuszczone, bo patrzyła na palce. Grała jeszcze przez czas jakiś, potém ustała i podniósłszy oczy na mnie, rzekła pieściwym, miękkim głosem:
— Panie Henryku?
— Co, Haniu?
— Chciałam się pana o coś spytać... Aha! Zaprosił pan na jutro pana Selima?
— Nie. Ojciec życzy sobie, żebyśmy jutro pojechali do Ustrzycy, bo przyszedł od matki pakiet dla pani Ustrzyckiéj.
Hania umilkła i uderzyła kilka cichych akordów, ale widocznie czyniła to tylko machinalnie, myśląc o czém inném, bo po chwili znowu podniosła na mnie oczy:
— Panie Henryku?
— Co, Haniu?
— Chciałam się pana o coś spytać... Aha! Czy bardzo ładna ta Józia z Warszawy, co?
A! tego było już nadto! Gniew pomieszany z goryczą ścisnął mi serce. Zbliżyłem się szybko do fortepianu, a usta mi się trzęsły, gdym odpowiedział:
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t. 1.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.