Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t. 1.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

Potém osłabłem. Napadło mnie jakieś odrętwienie. Zmysły prawie przestały działać, uczułem zimno w końcach rąk i nóg. Słabo mi było i coraz słabiéj. Myślałem resztkami myśli, że to już zbliża się śmierć i uspokojenie wielkie a lodowate. Zdało mi się, że ta posępna, grobowa władczyni bierze mnie w swoje posiadanie, więc witałem ją spokojném, szklistém okiem. Skończyło się! myślałem i niby wielki jakiś ciężar spadł mi z piersi.
Ale nie skończyło się nic. Jak długo tak leżałem na dnie łódki, nie umiałem sam sobie zdać sprawy. Na niebieskiém sklepieniu przed oczyma memi przesuwały się czasem lekkie, puszyste chmurki, czasem przeleciały, kwiląc żałośnie, to czajki, to żórawie. Słońce weszło wysoko na niebie i paliło żarem. Ustał wiatr, przestały szemrać tkwiące nieruchome trzciny. Obudziłem się, jakby ze snu i począłem się rozglądać naokoło. Czółna z Hanią i Selimem już nie było. Cisza, spokój i upojenie panujące w całéj naturze, dziwną stanowiły sprzeczność ze stanem sennego odrętwienia, z jakiego obudziłem się przed chwilą. Naokoło wszystko było spokojne, uśmiechnięte. Ciemno-szafirowe koniki wodne siadały na zrębach łódki i na płaskich, jak tarcze, liściach nenufarów; maleńkie szare ptaszki kołysały się po trzcinach, gwarząc słodko; gdzieniegdzie słychać było pracowite brzęczenie zabłąkanéj na wodach pszczółki; czasem z tataraku ozwały się dzikie kaczki; cyranki wyprowadzały swoje młode na polanki wodne. Królestwa i rzeczypospolite ptasie odchylały oczom moim zasłonę swego codziennego życia, ale ja nie zważałem na nic. Senność moja jeszcze nie przeszła. Dzień był znojny: czułem nieznośny ból głowy, więc wychyliwszy