przód, ja zaś szedłem zwolna, za nim, umyślnie nie śpiesząc się z powitaniem.
Nie uszedłem jeszcze pięćdziesięciu kroków, gdy na skręcie alei znowu ujrzałem wracającego pośpiesznie Kazia.
Kazio, który był wielki pajac i trefniś, zdaleka już zaczął wyrabiać dziwne jakieś miny i gęsta, jak małpka; był przytém czerwony, palec trzymał na ustach i śmiał się, tłumiąc jednocześnie śmiech. Zbliżywszy się do mnie, zawołał zcicha:
— Henryk! Hi, hi! hi! Tsss!
— Co ty wyrabiasz? — zawołałem niechętnie.
— Tss! Jak mamę kocham! hi! hi! Selim klęczy przed Hanią w chmielowéj altanie. Jak mamę kocham!
Porwałem go natychmiast za ramiona i wpiłem w nie palce.
— Milcz! Zostań tu! Ani słowa nikomu, rozumiesz! Zostań tu, ja sam pójdę, ale milcz! ani słowa przed nikim, jeśli ci życie moje miłe!
Kazio, który z początku całą rzecz brał ze strony humorystycznéj, widząc trupią bladość, jaka pokryła mi twarz, przeraził się widocznie i pozostał na miejscu z otwartemi ustami, ja zaś pobiegłem jak szalony w kierunku chmielowéj altany.
Przeczołgnąwszy się szybko i cicho jak wąż, między krzakami berberysu, które otaczały altankę dotarłem do saméj ściany. Ściany zbudowane były w kratkę z cienkich bierwionek, mogłem więc i widzieć i słyszeć wszystko. Wstrętna rola podsłuchującego nie wydała mi się wcale wstrętną. Delikatnie rozsunąłem liście i nadstawiłem ucha.
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t. 1.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.