— Ktoś tu jest blizko! — doszedł mnie cichy, przytłumiony szept Hani.
— Nie! To liście poruszają się na gałązkach — odpowiedział Selim.
Spojrzałem na nich przez zielone obsłonki liści. Selim nie klęczał już przy Hani, ale siedział przy niej na nizkiéj ławeczce. Ona była blada, jak płótno, oczy miała zamknięte, głowę pochyloną i opartą na jego ramieniu, on ręką obejmował ją w pół i tulił do siebie z miłością i rozkoszą.
— Kocham, Haniu! Kocham! kocham! — powtarzał, szepcząc namiętnie i pochyliwszy głowę, gonił ustami jéj usta; ona zaś cofała się, jakby broniąc pocałunku, ale mimo to, usta ich spotkały się, zwarły i pozostały tak połączone, przyciśnięte jedne drugiemi długo, długo, ach! mnie się zdało, że wieki całe.
A potém jeszcze mi się zdawało, że wszystko, co mieli sobie powiedzieć, wycałowali ustami. Jakiś wstyd tamował im słowa. Mieli dosyć śmiałości do pocałunków, a nie mieli jéj do rozmowy. Cisza panowała śmiertelna, a wśród ciszy téj dochodził mnie tylko szybki i namiętny ich oddech.
Chwyciłem rękoma za drewniane kraty altany i bałem się, żeby nie rozkruszyły się w drzazgi w tym konwulsyjnym uścisku. W oczach mi ciemniało, czułem zawrót głowy, ziemia uciekała gdzieś z podemnie w nieskończoną głębię. Ale choćby za cenę życia chciałem wiedzieć, co będą mówić; więc jeszcze zapanowałem nad sobą i chwytając spieczonemi ustami powietrze, z czołem przyciśniętém do kraty, słuchałem, licząc każde ich tchnienie.
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t. 1.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.