— Tak — rzekła cicho.
Znowuż czułem, że nie wytrwam dłużéj w téj rozmowie. Jakieś czerwone koła zaczęły mi migać przed oczyma. Zerwałem się i wybiegłszy przez kilka pokoi do sali jadalnéj, porwałem za stojącą na stole karafkę z wodą i wylałem ją sobie na głowę. Potém, nie wiedząc już co czynię, grzmotnąłem karafką o ziemię, aż rozprysła się na tysiąc kawałków i wybiegłem do sieni.
Koń mój i Selima stały już osiodłane przed gankiem.
Na chwilę wpadłem jeszcze do mego pokoju, aby jako tako obetrzeć się z wody i uczyniwszy to, wróciłem do sali.
W sali zastałem księdza Ludwika i Selima w największém przerażeniu.
— Co się stało? — spytałem.
— Hania zasłabła, zemdlała.
— Co? jak? — krzyknąłem, chwyciwszy księdza za ramię.
— Zaraz po twojém odejściu wybuchnęła głośnym płaczem, a potém zemdlała. Pani d’Yves zabrała ją do siebie.
Nic nie rzekłszy, poleciałem do pokoju pani d’Yves. Hania istotnie wybuchnęła głośnym płaczem i zemdlała, ale paroksyzm już minął. Gdym ją ujrzał zapomniałem o wszystkiém i rzuciwszy się na kolana przed jéj łóżkiem jak szalony, nie zważając na obecność pani d’Yves, krzyknąłem:
— Haniu! moja złota! moja kochana, co tobie?
— Nic! już nic! — odpowiedziała słabym głosem i próbowała się uśmiechnąć. — Nic już. Doprawdy nic.
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t. 1.djvu/147
Ta strona została uwierzytelniona.