świętym. Piérwsze promienie wschodzącego słońca padłszy na wyniosłą jego postać, otoczyły ją jakby świetlistą aureolą. I tak w świetle, z podniesionemi rękoma, wydał mi się ten posiwiały weteran, niby starym orłem błogosławiącym zdaleka swoje pisklę, na takie życie gromkie i skrzydlate, w jakiém sam kiedyś się lubował.
Ach! serce tak mi wezbrało wówczas, tyle miałem otuchy, wiary i zapału, że gdyby nie jeden, ale dziesięciu Selimów czekało na mnie u Wachowéj chaty, wszystkich dziesięciu wyzwałbym natychmiast o lepszą.
Przyszedłem wreszcie do chaty. Selim czekał na mnie na skraju lasu. Przyznaję, że gdym spojrzał nań, uczułem w sercu coś takiego, co czuje wilk patrząc na łup swój. Spojrzeliśmy sobie groźnie i ciekawie w oczy. Selim zmienił się przez te parę dni; schudł i zbrzydł, a może mnie się tylko tak zdawało, że zbrzydł: oczy jego świeciły gorączkowo, końce ust drgały.
Poszliśmy obaj natychmiast w głąb lasu, ale przez całą drogę nie mówiliśmy do siebie ani słowa. Wreszcie znalazłszy małą polankę między sosnami, zatrzymałem się i rzekłem:
— Tu. Zgoda?
Kiwnął głową i począł rozpinać surdut, aby zrzucić go do pojedynku.
— Wybieraj! — rzekłem, ukazując mu pistolety i szablę.
Wskazał na szablę, którą miał z sobą: turecką, mocno zakrzywioną na końcu damascenkę.
Tymczasem zrzuciłem surdut: on poszedł za moim przykładem, ale poprzednio wydobył z kieszeni list.
— Jeżeli zginę, proszę, oddaj to pannie Hannie.
— Nie przyjmuję.
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t. 1.djvu/176
Ta strona została uwierzytelniona.