Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t. 1.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.

Światło to wpadało jasną smugą do ciemnéj sąsiedniéj sali, a na tle téj jasnéj smugi zdawało mi się, żem dojrzał delikatne zwoje dymu, kręcące się tak, jak kurz kręci się w świetle słoneczném.
Zwolna o powonienie moje uderzył jakiś niewyraźny zapach, który jednak z każdą sekundą stawał się coraz mocniejszy i mocniejszy. Nagle włosy zjeżyły mi się na głowie: rozpoznałem zapach jałowcu.
— Ojcze! co to jest? zawołałem gwałtownie zrzuciwszy szachy wraz z szachownicą na ziemię.
Ojciec zerwał się zmieszany, poczuwszy również ten przeklęty zapach i zamknął coprędzéj drzwi od pokoju.
— Nic, to nic! — odpowiedział pośpiesznie.
Ale ja byłem już na nogach, a lubo chwiałem się jeszcze, jednakże posunąłem się szybko ku drzwiom.
— Dlaczego tam kadzą jałowcem? — krzyknąłem — ja tam chcę pójść!
Ojciec pochwycił mnie wpół.
— Nie pójdziesz tam! nie pójdziesz: zabraniam ci!
Ogarnęła mnie rozpacz, więc chwyciwszy za bandaże opasujące mi głowę, krzyknąłem z uniesieniem:
— A więc dobrze! Ale przysięgam że zerwę te bandaże i rozdrapię ranę własnemi rękoma. Hania umarła! ja ją chce widzieć!
— Hania nie umarła, daję ci słowo! — wołał ojciec, uchwyciwszy mnie za ręce i pasując się ze mną. — Zachorowała, ale zdrowsza! Uspokój się! uspokój! Czy nie dość jeszcze nieszczęść! Opowiem ci wszystko, ale połóż się. Iść do niéj nie możesz. Zgubiłbyś ją. Uspokój się! połóż się. Przysięgam ci, że zdrowsza.