Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t. 1.djvu/206

Ta strona została uwierzytelniona.

Tego akademika pan pisarz niecierpiał. Byłto kuzyn państwa Skorabiewskich, który przyjeżdżał zawsze do nich na lato. Zołzikiewicz, nietylko go niecierpiał, ale bał się go jak ognia, bo to był drwiarz, frant wielki, a z pana Zołzikiewicza kpił, jak gdyby umyślnie, i on jeden w okolicy co sobie z niego nic nie robił. Raz nawet wpadł na posiedzenie gminne i powiedział wyraźnie Zołzikiewiczowi, że głupi; chłopom zaś, że nie mają potrzeby go słuchać. Byłby się na nim pan Zołzikiewicz chętnie pomścił, ale... cóż mu mógł zrobić? O innych, to choć coś wiedział, a o nim to nawet nic nie wiedział.
Przyjazd tego akademika był mu nie na rękę, dlatego poszedł daléj z zachmurzoném czołem i nie zatrzymał się, aż dopiéro przed jedną chałupą, stojącą trochę opodal od drogi. Gdy ją jednak ujrzał, czoło jego wyjaśniło się znowu. Była to chałupa, może biedniejsza jeszcze od innych, ale wyglądała porządnie. Umieciono było przed nią czysto, a podwórko przytrząśnięte tatarakiem. Pod płotem leżały szczapy drzewa, a w jednéj z nich wspartéj na pieńku sterczała siekiera. Nieco daléj widać było stodołę z otwartemi wierzejami, obok niéj szopę, która była chlewkiem i oborą zarazem; daléj jeszcze ogrodzenie, w którém koń szczypał trawę, przestępując z nogi na nogę. Przed chlewem świeciła wielka gnojówka, w któréj leżały dwie świnie. Kaczki brodziły koło gnojówki. Blizko szczap, między wiórami, kogut rozgrzebywał ziemię, a znalazłszy ziarno lub czerwin, poczynał krzyczeć: „kocz! kocz! kocz!“ kury zlatywały się na to hasło na wyścigi i dziobały specyał, odbierając go sobie wzajemnie.