szeroko, później coraz węziej. O ile możem wymiarkować, w prawo i w lewo są przepaście, pewnie bezdenne.
Grzbiet staje się jeszcze węższy, a co więcej, okruchy zwietrzałych skał usuwają nam się zpod nóg...
— Idę na czworakach, bo niemożna inaczej! — mówi Światecki.
Rzeczywiście niemożna było inaczej, więc opuszczamy się na czworaki i idziemy dalej, jak dwa szympansy.
Ale wkrótce pokazuje się, że i to na nic. Grzbiet skalny robi się nie szerszy od końskiego. Światecki siada oklep, ja za nim i opierając się rękoma przed sobą, posuwamy się naprzód z nadzwyczajną szkodą naszych szat.
Po niejakim czasie słyszę głos Świateckiego:
— Władek?
— Co takiego?
— Grzbiet się skończył.
— A co dalej?
— Pusto... musi być przepaść.
— Weźże jaki kamień i ciśnij... posłuchamy, czy długo leci.
W ciemności słyszę, jak Światecki maca rę-
Strona:PL Pisma Sienkiewicza t.19 - Ta trzecia (i inne nowele).djvu/011
Ta strona została uwierzytelniona.