mność, zupełnie jakby kto dolewał do niej srebrnego płynu, który wsiąkał w nią, mieszał się z nią, czynił ją z czarnej szarą, z szarej perłową. Była w tem jednocześnie jakaś surowość i wilgoć; nietylko skała, ale i powietrze wydawało się mokre.
Co chwila robi się świetliściej.
Patrzę, staram się zapamiętać te zmiany tonu i potrosze w duszy maluję, gdy nagle przerywa mi okrzyk Świateckiego:
— Tfu! idyoci!
I plecy jego giną mi z oczu.
— Światecki! — krzyczę — co robisz!
— Nie wrzeszcz! patrz!
Przechylam się, spoglądam — cóż się pokazuje. Oto siedzę na skalistym zrębie, zapuszczającym się w łąkę, która leży może o półtora łokcia poniżej. Mchy głuszyły odgłos kamieni, bo zresztą łąka jest równiutka; wdali widać drogę, na niej wrony, które poczytałem za orły. Potrzebowaliśmy tylko nogi spuścić ze zrębu, żeby pójść najspokojniej do domu.
Tymczasem przesiedzieliśmy na zrębie, szczękając zębami całą bożą noc.
Nie wiem dlaczego, teraz oto, gdyśmy w pracowni oczekiwali ze Świateckim nadejścia gospodarza, ta przygoda, od której upłynęło już z półtora
Strona:PL Pisma Sienkiewicza t.19 - Ta trzecia (i inne nowele).djvu/015
Ta strona została uwierzytelniona.