więc turkot miejski nie dochodzi prawie wcale, zwłaszcza że głuszy go szum ogrodowej fontanny. Upał jest wielki. Między gęstwiną liści słychać czyrykanie wróbli, ale słabe i jakby senne. Zresztą cisza.
Spostrzegam, że tworzy się zupełnie ładny obraz: ogród, głębia drzew, plamy słoneczne, fontanna, te dwie kobiety o twarzach niepospolicie pięknych, wsparte jedna na drugiej i ja did, siedzący z lirą pod murem, wszystko to ma w sobie jakiś urok, który jako malarz odczuwam.
Zapominam poniekąd o swojej roli i zaczynam śpiewać z przejęciem:
„Każut lude, szczom szczastływa,
Ja z toho smiejusia,
Bo ne znajut, jak ja czasto
Slozami zaljusia!
Neszczastływa rodyłasia,
Neszczastływa zhynu,
Czom ty rodyła mne maty
W takoju hodynu“.
Ewa przejmuje się, bo jest artystką, Hela — bo jest ukrainką, a ja — bo obie są tak piękne, że mnie ich widok upaja.
Hela słucha bez żadnej przesady, bez sztucznych uniesień, ale w jej przezroczystych oczach