Czasem, chwilami, zapadała cisza, tylko zagadał szumem bór; wietrzyk zabrzęczał w listki paproci, zaskrzypiały stare konary sosny — i cisza!
Wówczas to słychać było wyraźnie miarowe uderzenia dzięcioła: „Kuj-kuj-kuj, ko-wa-lu!“ Zdawało się, że niby ktoś stuka do jakichś drzwi i za chwilę tajemniczy głos leśny zapyta:
— Kto tam?
To znów zaświstała słodkim głosem wiewilga; dudek najeżył złotą koronę na głowie i roztworzywszy, długi jak igła, dziobek, krzyknął: „hu! hu! hu! hup, hup!“ W leszczynach klaskały makolągwy, zielone sikorki wiły się między zielonemi liściami; czasem na wierzchołku sosny załopotała w czarne skrzydła, kryjąca się przed upałem do boru, wrona.
Godzina była popołudniowa, pogoda przejasna, bez chmurki, a nad zieloną kopułą liści rozciągała się błękitna kopuła niebios — ogromna, bezbrzeżna, siwa na krańcach, najbłękitniejsza w środku. Na niebie stało wielkie złote słońce, przestworze było zalane światłem, a powietrze tak jasne i przezroczyste, że najodleglejsze przedmioty występowały z siwiejącej dali, wyraźne oku i zwarte w kształtach, a nie mgliste. Z wysokości nieba dobrotliwy Stwórca ogarniał okiem
Strona:PL Pisma Sienkiewicza t.19 - Ta trzecia (i inne nowele).djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.