Strona:PL Poe - Opowieść Artura Gordona Pyma.djvu/112

Ta strona została przepisana.

pełni grożące nam niebezpieczeństwo. Bryg wyglądał, jak doszczętnie rozbita ruina, oddana całkowicie na łaskę każdej fali. Burza, zamiast cichnąć, wzmagała się jeszcze.
W ciągu następnych kilku godzin milczeliśmy, pogrążeni w rozpaczy. Dręczyła nas ustawicznie obawa, że rozluźnią się sznury, wiążące nas z kruchą podstawą rozbitego statku, albo też, że resztka kotwicznego kołowrota zostanie zmieciona z pokładu. Obawialiśmy się, że któraś z potwornych fal, piętrzących się bez przerwy przed nami, dookoła nas i ponad nami, pogrzebie nas na dłuższy okres czasu w zalewie wód i że potoniemy, zanim zdołamy wynurzyć się z powodzi i zaczerpnąć oddechu.
Nagle, około południa, promień słońca przebił się przez chmury. Niedługo później zauważyłem, że burza widocznie się ucisza, ale dopiero pod wieczór morze uspokoiło się poniekąd. Odtąd, zaledwie co kilka minut, pędzona wichrem fala uderzała o kadłub statku.
Od paru godzin nikt z towarzyszy nie przemówił ani słowa. Zawołałem Augusta po imieniu. Odpowiedział, ale tak cichym głosem, że nie rozumiałem wcale, co mówi. Potem nawoływałem Petersa i Parkera. Nadaremnie. Wydawało się, że żaden z nich nie słyszy mego wezwania.
W krótką chwilę później zapadłem w jakieś odrętwienie i oszołomienie, podczas którego wyobraźnia moja mamiła zmysły najdziwaczniejszemi obrazami. Widziałem soczystą, nabrzmiałą zieleń drzew, widziałem wspaniałe niwy, na których falowały dojrzałe łany zbóż, widziałem długie szeregi młodziutkich tancerek, świetne kawalkady jeźdźców i inne fantasmagorje. Kiedy teraz sięgam pamięcią w te wspomnienia, uświadamiam so-