24-y lipca. Rankiem obudziliśmy się pokrzepieni na duchu i na ciele. Wprawdzie sytuacja, w jakiej
się znajdowaliśmy, była jeszcze ciągle niezmiernie groźna: nie znaliśmy całkiem miejsca naszego pobytu, a zapewne ogromna odległość dzieliła nas jeszcze od lądu, byliśmy pozbawieni wody do picia, żeglowaliśmy, zdani na łaskę każdego powiewu wiatru i każdej fali, na najsmutniejszym rozbitku, jaki kiedykolwiek istniał na świecie. Ale po tych bezgranicznie straszliwych niedolach i niebezpieczeństwach, z których Opatrzność tak niespodzianie nas ocaliła, nawet ta obecna nasza
sytuacja wydawała się nam, bądź co bądź, złem, które można przecierpieć. Tak bardzo względne są pojęcia cierpienia i radości.
Niebawem po wschodzie słońca ponowiliśmy usiłowania wydobycia ze śpiżarni nowych zapasów żywności. Ponieważ jednak wkrótce potem zaczął padać ulewny deszcz, poniechaliśmy tę pracę, a zajęliśmy się chwytaniem wody deszczowej z pomocą płachty, która już
poprzednio służyła nam do tego celu. Rozpostarliśmy płachtę, a w środku jej położyliśmy kawałek żelaza, którym posługiwaliśmy się jako balastem przy nurkowaniu wewnątrz zalanego statku. W ten sposób utworzyło się zagłębienie, w którem zbierała się woda, prze-