Strona:PL Poe - Opowieść Artura Gordona Pyma.djvu/155

Ta strona została przepisana.

zsunęła się wzdłuż ściany statku w morze, dostrzegliśmy przy fosforycznym blasku, jakim migotała zgnilizna, siedem czy osiem rekinów, rzucających się na łup. Zęby ich, któremi rozszarpywały ciało, zgrzytały niesamowicie głośno, tak że szczęk ten można było zdaleka dosłyszeć. A ten straszliwy odgłos przeniknął nas dreszczem przerażenia.
2-i sierpnia. Pogoda bez zmiany; upiorna cisza i duszący żar. Gdy przebudziliśmy się rano, odczuwaliśmy pożałowania godne przygnębienie i całkowite fizyczne wyczerpanie. Woda w dzbanie zmieniła się w gęstą, zamuloną masę, ohydną mieszaninę robactwa i szlamu. Wylaliśmy tę wstrętną ciecz, oczyściliśmy porządnie dzban wodą morską i złożyliśmy w nim resztki żółwiowego mięsa.
Pragnienie dręczyło nas wprost nieznośnie. Nadaremnie próbowaliśmy ugasić je winem; trunek oszołomił nas tylko. Wobec tego usiłowaliśmy złagodzić nasze cierpienie, pijąc mieszaninę wina z wodą morską, ale ten napój wywołał niezwłocznie tak przykre następstwa, że nie odważyliśmy się już ponowić próby.
W ciągu całego dnia oczekiwaliśmy z utęsknieniem chwili, kiedy moglibyśmy się wykąpać. Niestety — nadaremnie. Statek nasz był dosłownie oblężony ze wszystkich stron przez rekiny. Były to zapewne tesame potwory, które poprzedniego wieczora rozszarpały zwłoki naszego biednego towarzysza, a teraz wyczekiwały każdej chwili na nową podobną ucztę. Widok ten budził w nas gorzki ból i niepokojące przeczucia.
Kąpiel, jakiej zażywaliśmy niejednokrotnie przedtem, sprawiała nam tak niewysłowioną przyjemność i przynosiła tyle ulgi, że myśl wyrzeczenia się tej drobnej pociechy, rabowanej nam tak brutalnie przez los, wy-