7-my sierpnia. Tuż o brzasku dnia dostrzegliśmy obaj w tejże samej chwili na wschodzie żagiel, najwidoczniej kierujący się wprost ku nam.
Powitaliśmy to zjawisko długim, radosnym okrzykiem i zaczęliśmy niezwłocznie dawać wszelkie sygnały,
jakiemi moglibyśmy zwrócić na siebie uwagę. Powiewaliśmy w powietrzu naszemi koszulami, podskakiwaliśmy tak wysoko, jak pozwalał na to osłabiony stan naszych sił fizycznych, krzyczeliśmy z całego gardła, aczkolwiek statek był jeszcze oddalony od nas conajmniej o piętnaście mil.
Przybliżał się jednak coraz bardziej ku naszemu rozbitkowi; nie ulegało wątpliwości, że — jeżeli tylko
nie zmieni kursu — musi nas stanowczo zauważyć. Po upływie godziny, odkąd dostrzegliśmy go po raz pierwszy, mogliśmy już bez trudu rozróżnić ludzi na pokładzie.
Był to długi, niski skuner z omasztowaniem, przechylonem silnie ku tyłowi; jak się wydawało, posiadał
bardzo liczną załogę.
Przeżywaliśmy chwile śmiertelnej trwogi. Wprawdzie nie mogliśmy przypuścić, aby nas nie dostrzeżono, ale natomiast obawialiśmy się, by przepływający mimo statek nie pozostawił nas własnemu losowi. Byłby to niewątpliwie barbarzyński postępek, ale — aczkolwiek wydaje się to wprost nieprawdopodobne — fakta tego rodzaju wydarzają się na morzach w dość podobnych warunkach, przynosząc zakałę rodowi ludzkiemu[1].
- ↑ Losy brygu „Polly“ z Bostonu są tak charakterystyczne i pod wieloma względami tak podobne do naszych losów, że nie mogę ich przy tej sposobności pominąć milczeniem. Statek ten, o pojemności stutrzydziestu ton, wypłynął z Bostonu dnia dwunastego grudnia 1811 roku pod komendą kapitana Casneau, wioząc ładunek drobnych przedmiotów zamiennych i zapasów