7-y stycznia. Morze jeszcze ciągle swobodne, dzięki czemu możemy odbywać bez przeszkód naszą podróż w wytyczonym kierunku. Na zachodzie widać kilka gór lodowych wprost olbrzymiej wielkości. Jedna z nich, ku której podpłynęliśmy dość blisko, wznosiła się z pewnością na wysokość czterystu łokci nad poziom morza. Miała ona w podstawie obwód około trzech czwartych mili, z bocznych jej szczelin spływały wartkie potoki wody. Przez dwa dni dostrzegaliśmy ciągle tego olbrzyma, dopiero później zniknął wśród mgieł.
10-y stycznia. Wcześnie rano utraciliśmy jednego człowieka z załogi. Był to Amerykanin, nazwiskiem Piotr Vredenburgh, rodem z Nowego Jorku i zaliczał się niewątpliwie do najdzielniejszych ludzi na pokładzie skunera. Przechodząc po kabłąku, poślizgnął się i nieszczęśliwie wpadł między dwa odłamy lodu, które zamknęły się nad nim, grzebiąc go bez śladu na zawsze.
W południe tego dnia znajdowaliśmy się na 78° 30’ południowej szerokości i 40° 15’ zachodniej długości. Zimno staje się coraz dotkliwsze; chmury, nadciągające z północo-wschodu, ustawicznie sypią gradem. W tej samej stronie widać znowu olbrzymie, pływające lodowce, a cały widnokrąg wschodni zamyka granica lodowa, piętrząca się amfiteatralnie ku górze.
Wieczorem widzieliśmy kilka pni drzewnych, które pędził prąd wody, a na których wypoczywały chmary ptactwa. Były w tej gromadzie petrele, albatrosy, a także duży ptak o wspaniałem niebieskiem upierzeniu.
Odkąd przekroczyliśmy Koło polarne, zboczenia igłym magnetycznej są teraz znacznie mniejsze.
12-y stycznia. Powodzenie naszej wędrówki ku południowi wydaje się znowu bardzo wątpliwe. W kierunku
Strona:PL Poe - Opowieść Artura Gordona Pyma.djvu/192
Ta strona została przepisana.