Do wioski dotarliśmy dopiero po upływie mniej
więcej trzech godzin, albowiem leżała ona w odległości z górą dziewięciu mil w głąb wyspy, a ścieżka do niej wiodła poprzez skalistą okolicę. W ciągu całej
naszej podróży przyłączały się do orszaku Too-wita, który liczył ogółem stu dziesięciu dzikusów z czółen,
ustawicznie drobne oddziałki, złożone z sześciu lub siedmiu ludzi, napotykane niby przypadkiem na skrętach drogi.
Ponieważ powtarzało się to systematycznie, więc obudziło we mnie pewne wątpliwości, które niezwłocznie zakomunikowałem kapitanowi Guy. Jednakże było już zapóźno, aby zawrócić z drogi. Postanowiliśmy zatem postąpić tak, jak wydawało się najlepiej, to znaczy udawać, że żywimy do Too-wita najzupełniejsze zaufanie. Szliśmy dalej naprzód, zwracając jednak bacznie uwagę na każde poruszenie dzikich i nie pozwalając, by wciskali się pomiędzy nas i rozdzielali nasze szeregi. Po drodze przebyliśmy stromy wąwóz i dotarliśmy wreszcie do jedynego ludzkiego osiedla na wyspie, jak nas objaśniono. Kiedy ujrzeliśmy je przed sobą, przywódca wydał głośny okrzyk i powtórzył kilkakrotnie słowa: Klock-Klock. Przypuszczaliśmy, że jest to albo nazwa samej wsi, albo może określenie wogóle ludzkiego osiedla.