Strona:PL Poe - Opowieść Artura Gordona Pyma.djvu/224

Ta strona została przepisana.

powiedział z prostotą: „Mattee non we pa pa si“ — co miało oznaczać, że tam, gdzie wszyscy są braćmi, broń jest niepotrzebna. Przyjęliśmy to powiedzenie za dobrą monetę i ruszyliśmy naprzód.
Przeszliśmy obok źródła, przebrnęliśmy strumień, o którym poprzednio opowiadałem i wkroczyliśmy teraz w ciasny wąwóz, wijący się kręto wśród skał z saponitu, otaczających także wioskę. Wąwóz był skalisty, o nierównej powierzchni; droga ta dała się nam we znaki już podczas pierwszej podróży do Klock-Klock. Wąwóz ciągnął się na przestrzeni półtorej mili, a może nawet dwóch mil. Przewijał się ostremi zakrętami wśród skał w najrozmaitszych kierunkach, co nasuwało przypuszczenie, że tworzył on niegdyś łożysko strumienia. Prosta linja nie była nigdzie dłuższa, niż dwadzieścia yardów, w odstępach tych wąwóz załamywał się ciągle, to tu to ówdzie.
Ściany wąwozu wznosiły się stromo w górę, niemal prostopadle, na wysokość — jak sądzę — siedemdziesięciu lub osiemdziesięciu stóp, gdzieniegdzie sięgały tak wysoko, że światło dzienne ledwie docierało do dna wąwozu. Przeciętna szerokość wąwozu wynosiła czterdzieści stóp, kiedy niekiedy jednak zwężał się on do tego stopnia, że zaledwie pięć czy sześć osób mogło postępować obok siebie.
Krótko mówiąc, było to jakgdyby wymarzone miejsce na zasadzkę, to też trudno się dziwić, że, wchodząc do wąwozu, opatrzyliśmy starannie broń.
Kiedy dzisiaj zastanawiam się nad tem wszystkiem, nie mogę wprost pojąć naszego szaleństwa i zaślepienia. Zdumiewam się, że pozwoliliśmy się wprowadzić w tę długą i krętą szczelinę, oddając się całkowicie w moc nieznanych nam dzikusów, którzy wzięli nas nie-