Strona:PL Poe - Opowieść Artura Gordona Pyma.djvu/230

Ta strona została przepisana.

ściśniętem bólem, opuściliśmy zwłoki towarzysza, pozostawiając je w tym grobie, sami zaś ponownie utorowaliśmy sobie drogę do zakrętu.
Szczelina, rokująca ocalenie, była tak wąska, że zaledwie można było się przez nią przecisnąć. Wszelkie próby wdrapywania się w górę, kończyły się niepowodzeniem, skutkiem czego niebawem poczęliśmy znowu poddawać się rozpaczy.
Wspominałem już poprzednio, że łańcuch górski, który przecinał główny wąwóz, składał się z miękkiej skały, przypominającej poniekąd kamień mydlany. Boki szczeliny, przez którą chcieliśmy wdrapać się na górę, składały się z tego samego materjału; były one tak wilgotne i ślizkie, że w miejscach bardziej stromych trudno było oprzeć na nich nogę; gdzieniegdzie, tam gdzie skała wznosiła się niemal prostopadle, wędrówka stawała się wprost niemożliwa i to właśnie na pewien czas wywołało naszą rozpacz.
Ale tasama rozpacz przywróciła nam wreszcie energję i natchnęła nas szczęśliwym pomysłem. Z pomocą nożów marynarskich, jakie mieliśmy przy boku, wygrzebywaliśmy w pewnych odstępach miękki kamień i z narażeniem życia wdrapywaliśmy się po tych stopniach, oraz po wystających z miękkiej masy nieco twardszych pokładach łupkowych, dających nodze bezpieczniejsze oparcie.
Wędrując w ten sposób powoli w górę, dotarliśmy wreszcie do naturalnej platformy, skąd przez otwór wąwozu, obficie porosłego drzewami, widać było kawał błękitnego nieba. Obserwując uważnie drogę, jaką przebyliśmy poprzednio, zauważyliśmy, że szczelina ta rozwarła się dopiero bardzo niedawno. Wywnioskowaliśmy stąd, że katastrofa — bez względu na jej