Strona:PL Poe - Opowieść Artura Gordona Pyma.djvu/237

Ta strona została przepisana.

bują stawić opór. Ale przekonałem się niebawem, że się mylę. Okręt zalawirował na kotwicy i zwrócił się całą, szeroką, boczną ścianą, najeżoną działami, ku łodziom, odległym w tej chwili mniej więcej na strzał z pistoletu. Tratwy, poruszające się powolniej, znajdowały się jeszcze w odległości ćwierć mili od statku.
Z nieznanej mi przyczyny, prawdopodobnie pod wpływem podniecenia, wywołanego tą niespodziewaną, beznadziejną sytuacją, nieszczęśni nasi przyjaciele nie wyrządzili wrogom swemi salwami najmniejszej szkody. Ani jedno czółno nie zostało trafione, ani jeden dziki nie odniósł rany, kule przelatywały poprostu ponad ich głowami. Jedynym efektem tej strzelaniny z broni palnej było niepomierne zdumienie dzikich wskutek huku i widoku dymu. Bądź co bądź jednak zdumienie to było tak wielkie, że przez chwilę wydawało się, jakoby dzicy zamierzali poniechać swój zamiar i zawrócić na wybrzeże. Prawdopodobnie też nastąpiłoby to niezwłocznie, gdyby załoga chwyciła teraz krótką broń i poczęła razić ogniem pistoletów osady czółen, znajdujące się już bardzo blisko. Skuteczny ogień odstraszyłby niewątpliwie pierwszych napastników, a wówczas załoga statku mogłaby otworzyć ogień działowy przeciw tratwom. Ale marynarze myśleli widocznie tylko o tem, aby należycie przywitać tratwy, a tymczasem pozwolili dzikusom w czółnach ochłonąć z przestrachu i umocnić się w przekonaniu, że nie grozi im niebezpieczeństwo.
Coprawda, ogień działowy wywarł straszliwy skutek. Kartacze i kule łańcuchowe, wystrzelone z wielkich armat, przedziurawiły i zatopiły natychmiast siedem czy osiem tratew, zabiły odrazu trzydziestu czy czterdziestu dzikich, podczas gdy conajmniej stu z pośród