ność, ponieważ jakiekolwiek niebaczne posunięcie się
groziło tem, że dzicy mieszkańcy wioski nas dostrzegą. Pełzaliśmy naprzód na czworakach, lub też sunęliśmy jak węże, leżąc całem ciałem na ziemi i kryjąc się pod krzakami. Z niesłychanym wysiłkiem przebyliśmy niewielką przestrzeń tylko po to, by się przekonać, że i tutaj otwiera się bezdenna przepaść, niemal większa niż poprzednie, spadająca prosto w główny przesmyk wąwozu.
Sprawdziły się zatem nasze najgorsze przeczucia. Znajdowaliśmy się jak gdyby na wyspie, odosobnionej od całej reszty świata; żadne przejście nie łączyło jej z położoną u stóp wzgórza krainą. Wyczerpani zmęczeniem, osłabli, cofnęliśmy się do naszej kryjówki, położyliśmy się na posłaniu z suchego listowia i przez kilka godzin spaliśmy twardym, cichym snem.
Kilka dni następnych, po tem bezowocnem poszukiwaniu drogi wyjścia, poświęciliśmy zbadaniu szczytów wzgórza, w nadziei, że może znajdziemy tam jakieś środki żywności. Nie znaleźliśmy, niestety, nic, prócz owych nieszczęsnych orzechów i drobnej jadalnej roślinki, rosnącej na niewielkiej przestrzeni paru prętów. Spożyliśmy ją w ciągu bardzo krótkiego
czasu.
Dnia piętnastego lutego — o ile się nie mylę — zabrakło już całkiem tej jadalnej trawy, a i orzechów było już bardzo niedużo. Położenie nasze stawało się rozpaczliwe.[1]
Dnia szesnastego zwiedziliśmy jeszcze raz nasze więzienie we wszystkich kierunkach, spodziewając się, że
- ↑ Dzień ten utkwił mi w pamięci dzięki temu, że zauważyliśmy na południowym widnokręgu gwałtowne falowanie mglistych oparów, o których już poprzednio wspomniałem.