Strona:PL Poe - Opowieść Artura Gordona Pyma.djvu/247

Ta strona została przepisana.

może odkryjemy jakieś niedostrzeżone dotąd przejście. I tym razem poszukiwania były daremne.
Zrozpaczeni spuściliśmy się jeszcze do otworu, gdzie zasypała nas spadająca lawina ziemna. Ożywiała nas słaba nadzieja, że istnieje tu może jakaś inna szczelina, łącząca się z głównym wąwozem. I ta nadzieja zawiodła; jedyną zdobyczą było to, że odnaleźliśmy jednę ze strzelb, utraconych podczas katastrofy.
Dnia siedemnastego powzięliśmy mocne postanowienie powtórnego, bardziej szczegółowego zbadania czarnej, granitowej przepaści, do której zeszliśmy podczas pierwszej wędrówki. Przypomnieliśmy sobie, że w jednej z skalnych ścian widniała szczelina, której nie obejrzeliśmy dość uważnie. Ogarnęła nas ciekawość, by zbadać ją dokładniej, aczkolwiek nie żywiliśmy już niemal nadziei, że znajdzie się tam droga wyjścia.
Bez zbyt wielkich trudności dotarliśmy na dno rozpadliny i nie spiesząc się, oglądaliśmy szczegółowo każdy skalny załom. Było to, niewątpliwie, jedno z najbardziej dziwnych miejsc na kuli ziemskiej. Wprost niepodobna było uwierzyć, by ten skalisty krużganek był jedynie dziełem przyrody. Długość kamiennego wąwozu od wschodniego do zachodniego krańca, biorąc w rachubę wszystkie zakręty i załomy, wynosiła około pięciuset yardów. Odległość od wschodu do zachodu w linji prostej nie przekraczała jednak czterdziestu do pięćdziesięciu yardów.
W miejscu, gdzie spuściliśmy się na dół — to znaczy w odległości mniejwięcej stu stóp od szczytu wzgórza — ściany wąwozu były prawie niepodobne do siebie i wydawało się, że nigdy nie były z sobą złączone. Jedna z nich składała się z warstw talku, druga z warstw marglu, przenikały je zaś ziarenka jakiejś metalowej sub-