Dnia dwudziestego tego miesiąca doszliśmy do przekonania, że nie możemy już dłużej karmić się orzechami, których spożycie wywoływało gwałtowne bóle. Postanowiliśmy podjąć rozpaczliwą próbę spuszczenia się w dół po południowym stoku wzgórza. Ściana wąwozu wznosiła się w tem miejscu niemal prostopadle, a gdzieniegdzie wysuwała się nawet występami poza linję pionową. Składała się z miękkich warstw talku i miała wysokość conajmniej stu pięćdziesięciu stóp.
Po dłuższem poszukiwaniu znaleźliśmy mniejwięcej w odległości dwudziestu stóp od skraju przepaści wąski występ skalny. Peters zeskoczył na niego, posiłkując się powiązanemi chustkami, niby liną ratunkową. Ja skoczyłem również, skok ten był jednak trudniejszy i bardziej niebezpieczny, bo nie miałem już wspomagającego mnie towarzysza. Jedynym sposobem dalszego schodzenia w dół była metoda, którą posłużyliśmy się już dawniej, kiedy ziemia zasypała nas w rozpadlinie skalnej i kiedy sądziliśmy już, że jesteśmy żywcem pogrzebani. Jak wówczas przy wstępowaniu w górę, tak i teraz przy schodzeniu, postanowiliśmy wycinać nożami schody w miękkiej skale. Wprost trudno wyobrazić sobie, jak niebezpieczne było to przedsięwzięcie. Ale, nie mając wyboru, musieliśmy odważyć się na nie.