Strona:PL Poe - Opowieść Artura Gordona Pyma.djvu/256

Ta strona została przepisana.

spieszyć mi z pomocą i właśnie w ostatniej, krytycznej chwili pojawił się na kołku tuż podemną.
Gdybym był runął w dół całym ciężarem ciała, lina, do której byłem przywiązany, przerwałaby się niewątpliwie, a wtedy spadłbym bez ratunku na dno przepaści. Jednakże Peters podbiegł na czas z pomocą i podtrzymał mnie ostrożnie, dzięki czemu wisiałem na linie, nie narażony na niebezpieczeństwo, dopóki nie odzyskałem przytomności. Zemdlenie moje trwało mniejwięcej piętnaście minut. Gdy oprzytomniałem, zawrót głowy przeminął, upiorny lęk rozwiał się, z pomocą towarzysza zeszedłem bezpiecznie i spokojnie na ziemię.
Staliśmy teraz niezbyt daleko od wąwozu, który stał się grobem naszych przyjaciół, nieco na południe od miejsca, gdzie runęła skalna lawina. Okolica była niezwykle dzika, poszarpana i spustoszona, widok jej przypomniał mi żywo opowiadania podróżników, opisujących miejsca, gdzie leżał w gruzach Babilon. Odłamym skalne wąwozu piętrzyły się od północy olbrzymim, sięgającym wysoko w górę murem. Oprócz tego cała powierzchnia terenu była we wszystkich kierunkach zasypana ogromnemi głazami, wyglądającemi niby szczątki jakiegoś gigantycznego gmachu. Ale, oglądając je

szczegołowo z blizka, nie można było dopatrzeć się tutaj żadnego śladu ludzkiej ręki. Leżało tu mnóstwo żużli, wielkie bryły czarnego granitu mieszały się z czarnym marglem[1], jedne i drugie zawierały drobne, błyszczące ziarenka metalicznej substancji. Natomiast nigdzie na okół, jak okiem sięgnąć, nie dostrzegliśmy ani śladu roślinności; przestrzeń ta była zupełnie opu-

  1. Margiel był rownież czarny. Wogóle nie widzieliśmy na całej wyspie ani jednego przedmiotu o jaśniejszej barwie.