Znajdowaliśmy się teraz samotni wśród bezgranicznych, pustych obszarów Antarktycznego Oceanu w szerokości zgórą ośmdziesięciu czterech stopni. Płynęliśmy w wątłej łodzi i nie posiadaliśmy innych zapasów żywności, oprócz trzech żółwi. Na dobitek, długa zima podbiegunowa miała się niebawem rozpocząć.
Należało zastanowić się z największą rozwagą, w jakim kierunku żeglować. Na horyzoncie widniało sześć czy siedem wysepek, należących do tejsamej grupy, co wyspa, którą dopiero co opuściliśmy. Były one niezbyt odległe, ale nie odważaliśmy się wylądować na żadnej z nich.
Kiedy płynęliśmy z północy ku południowi na pokładzie „Jane Guy“, przebrnęliśmy już przez najgorszą strefę pływających lodów. Fakt ten pozostaje wprawdzie w bezpośredniej sprzeczności z pojęciem, jakie ogół wytworzył sobie o południowem morzu polarnem, tem nie mniej jednak trudno mu zaprzeczyć. Bądź co bądź, jakakolwiek próba wyruszenia z powrotem tą samą drogą byłaby, zwłaszcza w obec bardzo spóźnionej pory roku, czynem największej nierozwagi. Otwierała się przed nami tylko jedna jedyna droga,
rokująca nadzieje ocalenia: postanowiliśmy odważnie płynąć dalej ku południowi. Tylko tam nastręczała