jeszcze dwadzieścia cztery godziny. O ileby do tego czasu nikt nie przybył mi z pomocą, byłem zdecydowany dojść po omacku do ukrytych drzwiczek w podłodze kajuty i w ten czy ów sposób porozumieć się z moim przyjacielem. Przy tej okazji, bądź co bądź, mógłbym też odetchnąć świeższem powietrzem i zaopatrzeć się w nowy zapas wody z kajuty.
Gdy tak rozmyślałem, zapadłem znowu — mimo wszelkich usiłowań czuwania — w głęboki sen, a raczej w omdlenie. Dręczyły mnie najstraszliwsze zmory senne, doznawałem uczucia grozy i strachu. To jakieś dzikie, ohydne, szatańskie łapy usiłowały przydusić mnie olbrzymiemi poduszkami. To znowu potworne węże spowijały mnie mocnemi pierścieniami swych ciał i patrzyły mi w twarz groźnemi, płomiennemi oczyma. Potem otoczyła mnie bezbrzeżna pustynia. Sięgające aż pod niebo, szare, bezlistne pnie drzew wyrastały kolejno przed mojemi oczyma. Korzenie ich zagłębiały się w bezdenne bagno, którego wody błyszczały upiorną, nieruchomą jasnością. Niebawem dziwaczne drzewa zmieniły się w żyjące istoty, wyciągające w dal kościste ramiona — konary i zakłócające ciszę przenikliwym okrzykiem skargi, wzywającej rozpacznie ratunku i zmiłowania.
Potem znowu zmieniła się scenerja. Stałem nagi, samotny wśród dyszących żarem piasków Sahary. U stóp moich leżał śpiący lew pustyni. Nagle rozwarł ślepia i dziko spojrzał na mnie. Potem zerwał się do skoku i wyszczerzył straszliwe kły. Z krwawej paszczy rozbrzmiał ryk, donośny jak grzmot... Padłem na ziemię. Przestrach dławił mi gardło.
Potem uczułem, że to, co się dzieje, dzieje się nawpół na jawie. Sen mój był tylko połowicznie snem. Teraz
Strona:PL Poe - Opowieść Artura Gordona Pyma.djvu/41
Ta strona została przepisana.